
Fenomen Monster High
Czy naprawdę jest się czego bać?
„Sądny dzień” to nie tytuł wiersza katastroficznego z nurtu młodopolskiego dekadentyzmu, a „Miłosny trójkąt Bermudzki” nie jest erotycznym romansidłem z cyklu „Harlequin poleca”. „Podwójna osobowość” nie jest też podręcznikiem dla adeptów psychologii klinicznej, „Polityka krzyku”, „Błąd krytyczny”, „Zaciskanie pętli” to nie kinowe hity z Bruce'm Willis'em w roli głównej, a „Lalka strachu”, „Powrót zza grobu” czy „Zombie górą!” nie są niskobudżetowymi horrorami klasy „D”. Wszystkie te tytuły odnoszą się do... animowanych bajek, cieszących się coraz większą popularnością wśród dzieci z całego świata.
Przy okazji omawiania sukcesów – czy to handlowych, czy naukowych, czy biznesowych – dobrze jest na wstępie powiedzieć „a zaczęło się tak niewinnie...”, puszczając tym samym oko do czytelnika i insynuując, że z małej chmury pojawił się potem wielki deszcz. W przypadku Monster High (czyli – w polskim tłumaczeniu - „Straszyceum”) całość przedsięwzięcia skończyła się gigantyczną ulewą – i to mimo że początki upiornych lalek wcale nie były cnotliwie...
Anatomia sukcesu
Pierwsze na rynku pojawiły się właśnie wspomniane lalki – zabawki stworzone ręką Garett'a Sander'a, które uzupełnione zostały ilustracjami wykonanymi przez Kelly Rilley. Pomysł powstał w 2007 roku, jednak upiorne kukiełki zadebiutowały na rynku sprzedażowym dopiero w roku 2012, czyli – o paradoksie! - zaledwie kilkadziesiąt miesięcy po tym, jak do kin weszła z impetem pierwsza część wampirycznej sagi o bladym i bojącym się słonecznych promieni rodzie Cullen'ów.
Czytaj więcej